Medycyna pola walki ratuje życie wielu… cywili
Triaż medyczny, tamowanie masywnych krwotoków, resuscytacja okołourazowa czy postępowanie w rozległych oparzeniach – wszystkie te procedury narodziły się w warunkach wojennych. Później z powodzeniem wprowadzono je do cywilnego ratownictwa medycznego. Dzisiaj trudno sobie bez nich wyobrazić ratowanie życia ludzkiego. Znakomicie sprawdzają się w strzelaninach, katastrofach komunikacyjnych i budowlanych czy w czasie wielkich klęsk żywiołowych.
Medycyna pola walki ratuje życie wielu… cywili
Triaż medyczny, tamowanie masywnych krwotoków, resuscytacja okołourazowa czy postępowanie w rozległych oparzeniach – wszystkie te procedury narodziły się w warunkach wojennych. Później z powodzeniem wprowadzono je do cywilnego ratownictwa medycznego. Dzisiaj trudno sobie bez nich wyobrazić ratowanie życia ludzkiego. Znakomicie sprawdzają się w strzelaninach, katastrofach komunikacyjnych i budowlanych czy w czasie wielkich klęsk żywiołowych.
Opracował Maciej Sas
– Tak naprawdę medycyna ratunkowa narodziła się przed ponad 50 laty, gdy Stany Zjednoczone prowadziły działania wojenne najpierw w Korei, a potem Wietnamie. To tam wojskowi zetknęli się z wielkim materiałem klinicznym, jakim byli żołnierze ciężko ranni na polu walki, wobec których trzeba było podejmować działania ratunkowe już na polu walki. I określić, które zdarzenia są do opanowania – mówi prof. dr hab. n. med. Juliusz Jakubaszko, ekspert medycyny ratunkowej. Jak dodaje, to również na polach walki rozwinął ten sięgający czasów wojen napoleońskich problem triażu. Niektórych rannych żołnierzy można było ratować dość prostymi procedurami, a innych nie dało się ratować. I po ocenie działających na miejscu sanitariuszy, medyków pola walki, ci drudzy byli pozostawiani bez interwencji, pozostawiani „na później”. – Tak naprawdę chodziło o to, by jak najwięcej rannych po zabezpieczeniu i przywróceniu wydolności fizycznej mogło wrócić na pole walki. Takie było przesłanie działań napoleońskich – wyjaśnia pan profesor.
Jakkolwiek to okrutne, było też boleśnie logiczne. Co ważniejsze jednak, zarówno triaż, jak i inne procedury wypracowane w warunkach wojennych na stałe weszły do zasobu narzędzi, którymi posługuje się cywilna medycyna ratunkowa. Zdarzenia masowe czy katastrofy jak np.: wypadki komunikacyjne, budowlane, strzelaniny, klęski żywiołowe, tragiczne, rozległe oparzenia, poważne urazy miednicy i kręgosłupa – w tych sytuacjach procedury, którym początek dała wojna, sprawdzają się znakomicie. Właśnie im poświęcony był duży panel w czasie niedawnego 8. Międzynarodowego Kongresu Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej, który odbył się w Bydgoszczy.
Medycyna pola walki a ratownictwo medyczne
Dr Beata Zysiak-Christ, wykładowca Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu, ratowniczka medyczna podkreśla, że wszystkie konflikty z ostatnich 65 lat stały się zalążkiem do opracowania współczesnej technologii w medycynie pola walki. Niektóre z tych rozwiązań, na przykład tamowanie masywnych krwotoków, znalazły swoje odzwierciedlenie również w warunkach cywilnych. Choć przeszkód nie brakowało.
– Wielu lekarzy uważało, że w warunkach przedszpitalnych przypadkowi świadkowie tragicznego zdarzenia nie powinni używać na przykład opasek uciskowych – wyjaśnia ekspert z AWL. – Jednak dowody naukowe pokazały, że ten izolowany krwotok z kończyn w wielu przypadkach stanowi (również w warunkach cywilnych) duży procent zgonów, które są możliwe do uniknięcia, jeżeli na miejscu takie zdarzenia zostaną właściwie rozpoznane i zaopatrzone. Jak z tego wynika, świadomość społeczeństwa w tym względzie jest bardzo istotna!
Jak podkreśla, często zespoły ratownicze przejmują pacjentów od osób, które są bezpośrednio na miejscu zdarzenia. Niestety, za sprawą niedoskonałości systemu ratownictwa często jest tak, że ambulans dojeżdża na miejsce już za późno. Oczywiście podejmowane są wszystkie niezbędne czynności ratunkowe, ale z racji długiego czasu dojazdu na ratunek jest za późno…
– To wynika przede wszystkim z niewydolnego systemu, z tego, że dyspozytorzy dysponują nas do sytuacji, do których nie powinniśmy być wysyłani – wyjaśnia dr Beata Zysiak-Christ. – Coraz więcej osób ma dostęp do broni, musimy więc mieć świadomość, że masywne krwotoki mogą zdarzać się częściej. Każdy stanowi duże zagrożenie dla życia pacjentów, którzy trafiają później do szpitala w ręce medyków, ale nie zawsze jest szansa, by ich uratować. Dla nas istotne jest, żeby świadomość i wiedza zakresu rozpoznawania masywnych krwotoków przez świadka zdarzenia były powszechne. Istotne znaczenia ma też umiejętności korzystania z opaski uciskowej, tzw. stazy taktycznej wydaje się więc niezbędna – podkreśla.
Jej zdaniem zagrożenie tym, że staza zostanie wykorzystana niewłaściwie i w efekcie niezbędna stanie się amputacja kończyny, jest niewielka – a ryzyko wykrwawienia się ogromne. – Badania z tym związane dotyczą już nawet dzieci. Nawet im można założyć opaskę uciskową, co do niedawna było dla niektórych lekarzy nie do pomyślenia. A przecież nie zawsze lekarz czy ratownik medyczny mogą się szybko pojawić na miejscu zdarzenia – zaznacza. Dlatego, według niej, niezbędne są powszechne szkolenia związane z udzielaniem pierwszej pomocy w takich sytuacjach.
– Również medycy, jeśli nie ćwiczą pewnych procedur, też mają z tym problem. A wielu lekarzy na co dzień nie wykonuje resuscytacji oddechowo-krążeniowej czy reanimacji. To też są czynności, które powinno się ćwiczyć. Lekarze tak samo powinni ćwiczyć pewne procedury, na przykład packingu, czyli używania opatrunków hemostatycznych, które w 2021 roku zostały wprowadzone przez Europejską Radę Resuscytacji – mówi dr Zysiak-Christ.
Pora na opatrunki hemostatyczne
Jak działają takie opatrunki wywodzące się z medycyny pola walki? Jedne z nich po wprowadzeniu do krwawiącej rany mają powodować proces szybkiego krzepnięcia krwi. Inne z takich hemostatyków działają na zasadzie tworzenia pseudoskrzepu. – To typowo wojskowe zastosowania, ale one już funkcjonują w warunkach przedszpitalnych – podkreśla wykładowca AWL. – To daje dużo większe szanse, żeby ranny się po prostu nie wykrwawił.
Kłopot w tym, że mimo akceptacji takich procedur w ratownictwie cywilnym, w ambulansach na próżno by szukać hemostatyków. Wielu ratowników medycznych kupuje je samodzielnie, by mieć na podorędziu, gdy zajdzie potrzeba ich użycia.
O wielu aspektach medycyny pola walki mówiono na kongresie w Bydgoszczy. Omawiane były m.in. doświadczenia z wojny trwającej na Ukrainie. – Byli tam też ratownicy z Ukrainy, którzy w bardzo przejmujący sposób, doprowadzając niektórych nawet do łez, pokazywali i opisywali to, co się tam dzieje – mówi prof. Juliusz Jakubaszko. – Nasi lekarze ratunkowi, również nasze zespoły pomocy humanitarnej medycznej są aktywne na Ukrainie. Zaczęło się od tworzenia szpitali polowych – początkowo blisko polskiej granicy. Tam ranni ludzie trafiali po to, żeby ich można było wstępnie zaopatrzyć i wysłać dalej, gdzieś w głąb kraju do ośrodków szpitalnych. Drugim elementem polskiego wsparcia było szybkie szkolenie w postępowaniu ratunkowym, w urazach wielonarządowych, w przypadku ran postrzałowych.
Polskie ratownictwo a wojna na Ukrainie
Czy w związku z napiętą sytuacją międzynarodową również w polskim systemie ratownictwa czynione są ostatnio jakieś szczególne przygotowania na wypadek „W”?
– Można by tego oczekiwać i tego byśmy sobie życzyli, ale praktycznie nie widać takich działań. Pojawiła się jedna, ważna inicjatywa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a mówiąca o potrzebie działania przynajmniej jednej karetki pogotowia w każdej polskiej gminie. Wszyscy rzucili się na to z krytyką, że to konkurencja dla systemu ratownictwa medycznego. Ale tak naprawdę to jest działanie mające na celu wzmocnienia bezpieczeństwa obywateli czy szerzej: systemu obrony cywilnej – mówi prof. Jakubaszko. – To jeden z takich elementów, których nie można uniknąć. Przygotowując się do nagłych zagrożeń masowych, taki pomysł musimy zrealizować!
Tego samego zdania jest dr Beata Zysiak-Chrost, która patrzy na sprawę nie tylko z perspektywy ratownika medycznego, ale i eksperta wojskowego w tej dziedzinie. Jej zdaniem przeszkody w realizacji takiego zamysłu są dwie: dojmujący brak odpowiednio wyszkolonych ludzi oraz brak pieniędzy na odpowiednie wyposażenie nowych ambulansów.
– Jestem jak najbardziej za tym, bo my często jeździmy poza swój rejon operacyjny tylko dlatego, że gdzieś brakuje ambulansu. Czas dojazdu do pacjenta jest wydłużony właśnie przez to, że jest tak dużo zleceń i wyjeżdżamy poza swój rejon. A przecież zarówno w zatrzymaniu krążenia, jak i w krwotokach czas ma kluczowe znaczenie! Podobnie w przypadku udarów – tłumaczy.
Terytorialsi gotowi do ratowania życia
Jest też duża grupa osób, która wiedzę związaną z ratowaniem ludzi, a czerpaną z wojskowych szkoleń na co dzień wykorzystują w życiu cywilnym – to żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej. Każdy z nich już na początku służby przechodzi szkolenie z podstaw ratownictwa medycznego (oprócz nauki strzelania i taktyki wojskowej).
– Praktyka ratownictwa medycznego jest związana z zadaniami, jakie mają do zrealizowania żołnierze WOT – obowiązująca od połowy 2022 roku Ustawa o obronie ojczyzny stawia przed terytorialsami zadanie ratowania życia i zdrowia ludzkiego w ramach reagowania kryzysowego – tłumaczy pułkownik Artur Barański, dowódca 16. Dolnośląskiej Brygady Obrony Terytorialnej. – Jednym z głównych zadań każdego terytorialsa jest umiejętność ratowania życia ludzkiego, musi więc znać podstawy udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej. Przypomnijmy, że każdy z nich większość życia spędza nie za murami koszar, ale w środowisku cywilnym.
Dlatego już na pierwszym poziomie szkolenia podstawowego czy wyrównawczego, niezwłocznie po założeniu munduru każdy żołnierz musi przejść takie szkolenie. Podtopienia, powodzie, pożary, wypadki komunikacyjne, katastrofy budowlane czy zasłabnięcia przechodniów na ulicy – chodzi o to, by każdy żołnierz umiał sobie w takiej sytuacji poradzić z udzieleniem pomocy medycznej.
– W większości przypadkowi ludzie, widząc osobę, która zasłabła na ulicy, mają obawy i boją się jej pomóc, bo są do tego nieprzygotowani – zauważa płk Barański. – Dlatego każdy żołnierz 16. Brygady (a to ponad 1700 osób na Dolnym Śląsku) musi wiedzieć, jak udzielić pierwszej pomocy. Przede wszystkim uczymy terytorialsów, by umieli zachować „zimną krew” w przypadku sytuacji kryzysowej. Żołnierz ma mieć wyuczony nawyk i gdy widzi osobę mającą problemy ze zdrowiem, natychmiast udziela jej pomocy, nie czeka, aż zrobi to ktoś inny!
Wojska Obrony Terytorialnej mają żołnierzy różnych specjalności. W każdej sekcji lekkiej piechoty (tzw. wspaniała dwunastka) działa dwóch ratowników medycznych – starszy i młodszy. W ramach jednej tylko brygady to już kilkuset przeszkolonych żołnierzy.
– Podczas comiesięcznych, dwudniowych szkoleń (tzw. rotacji) wojskowi ratownicy powtarzają treningi z każdym żołnierzem ze swojej sekcji. Tak to zwykle w życiu bywa, że gdy nie powtarzamy czynności, których się nauczyliśmy, to szybko to zapominamy – mówi dowódca 16DBOT.